Przędę i farbuję.
Na pierwszy ogień poszła koszenila. To naturalny barwnik dający odcienie różu-fioletu.
Wczoraj ufarbowałam świeżo uprzędzionego bfl-a. Wydawał mi się za blady. Dziś powtórzyłam farbowanie. Moje zdziwienie było wielkie, jak okazało się, że kolor jest jeszcze bledszy. Wełna oddała barwnik do kąpieli??? Cuda i dziwy, panie dziejku...
Miłym zaskoczeniem jest za to merynos, który w ubiegłym roku był pofarbowany niezbyt intensywnym wybarwieniem z marzanny. Uznałam ten kolor za mało udany i wrzuciłam bez żalu do koszenili (ładnie nazywają to po ang. over-dyeing)
Wyszło tak:
A tu dwa bfl-e : farbowany koszenilą (bladzioch, do przefarbowania), niefarbowany i malinowy merynos (marzanna i koszenila)
Teraz w garze z koszenilą jest chusta z merynosa farbowanego marzanną (też bladzioch) :)
Pozdrawiam!
malinowy merynos jest wspaniały! Pojęcia nie mam o farbowaniu naturalnymi barwnikami, nigdy tematu nie zgłębiałam, więc bardzo zaskakujące i odkrywcze jest dla mnie co z "chaszczy" można wycisnąć.
OdpowiedzUsuńpozdrawiam!
Czy te żuczki od koszenili to trzeba samemu łapać po chaszczach, czy się je jednak kupuje? Kolor dają bajeczny.
OdpowiedzUsuńKupuje się oczywiście! U nas nie uświadczysz opuncji, na których one żerują.
OdpowiedzUsuńMalinowy merynos jest śliczny:)
OdpowiedzUsuńja nie rozumiem tego technicznego aspektu farbowania, ale szczerze podziwiam efekty - te kolory powyżej baaaardzo mi przypadły do gustu :)
OdpowiedzUsuńWszystkie kolory przepiękne, te jak to nazywasz bladziochy też śliczne.
OdpowiedzUsuńŚliczna malinka!!
OdpowiedzUsuń